poniedziałek, 20 listopada 2017

Awantura o Piasecznego. Nikt nie ma obowiązku się tłumaczyć.

Kilka słów o wierze w Boga i jeszcze mniej o paradowaniu z flagami, a w gejowskim światku wybuchła bomba atomowa. Andrzej Piaseczny, bo o nim mowa, udzielił krakowskiej gazecie wywiadu, po którym niektórzy z nas dostali apopleksji, a jeszcze inni uznali, że to świetna okazja, by znów wysmażyć na swoim blogu jakiś wpis, który cytować będą media i znów będzie o autorze głośno. Bo tylko tak jest w stanie zwrócić na siebie uwagę.


fot. www.andrzejpiaseczny.art.pl

Ale od początku.

W czasach, w których wszyscy chcemy wymachiwać różnymi flagami i pokazywać, że jesteśmy z czegoś dumni, organizując uliczne parady, to ja ogłaszam wszem i wobec, że jestem dumny z tego, że wierzę w Boga.” - powiedział Piaseczny.

 I co zrobiła po tym część gejowskiego światka? Oburzyła się święcie i zaczęła lustrować przeszłość Piasecznego, wypominać mu z kim, gdzie i kiedy był. Padły oskarżenia o nielojalność wobec „swoich”. Bo jak on może skoro i tak wszyscy wszystko o nim wiedzą? Bo to hipokryzja? No więc panowie. Po pierwsze co jest złego w wierze w Boga? Z grubsza nic. Każdy wierzy lub nie wierzy. Żyjemy (jeszcze) w wolnym kraju i każdy może wierzyć w co chce. Pewnie dlatego niektórzy wierzą w Latającego Potwora Spaghetti (czy jak to się tak nazywa). No a gdy Piasek w czerwcu powiedział, że nie wystąpi w (organizowanym przez TVP Kurskiego) Opolu, to wszyscy bili mu brawo. Że taki fajny, że ma jaja, charakter i w ogóle można go za to cmoknąć wszędzie. A gdy powiedział, że wierzy z Boga nagle zaczął walczyć o fuchę w (tej samej) TVP. Gdzie sens? Gdzie logika? 

Po drugie co o Piasecznym i jego upodobaniach wiadomo? No z żalem zawiadamiam, że nic. Nic nam nigdy w aspekcie swojej orientacji nie powiedział. Nigdy! Ani słowa. Nawet piosenki pisze tak, by nie było do końca wiadomo czy śpiewa do faceta czy do babeczki! Tak  tak. Już słyszę głosy, że przecież są plotki, że wszystko wiadomo, że są jacyś świadkowie. No spoko, ale to tylko plotki. Naocznych świadków brak. A nawet jakby byli, to chyba – jako żołnierzom wolności – wypada nam (Wam) uszanować to, że Andrzej Piaseczny nigdy nie mówił o swojej orientacji. I ma do tego prawo. Nigdy nie stał się członkiem „środowiska”. I też ma do tego prawo. Tak samo jako nie można zmuszać kobiet do rodzenia płodów z wadami, tak samo nie można zmuszać nikogo do ujawniania się. Także Andrzeja Piasecznego. Niby dlaczego? Bo jeden z drugim tego chce? Błagam...Zasada, że ten, kto się nie ujawnia jest naszym wrogiem to obosieczna broń. Gdy nielubiany polityk mówi "kto nie z nami, ten przeciw nam" podnosimy krzyk. A część z ans działa wg. tej samej zasady.

Jeszcze słowo o zarzutach nielojalności. A jaka była nasza lojalność, gdy pewien były tancerz postanowił sprzedać swoją (nudnawą trzeba przyznać) książkę kosztem pewnego wokalisty? Kto z nas powiedział, że to nie fair? Byliśmy święcie oburzeni jak podczas procesu o zabójstwo Ewy Tylman w TVP ujawniono nazwisko partnera oskarżonego. Wtedy to było złe, a jak celebryta pozwalał sobie na sugestie i aluzje to dobrze? Co z prawem do prywatności do cholery?

Nie mogę też pominąć gmerania z dawanych wywiadach i okładach Piasecznego. Szczególnie jednej z (bodaj) 2000 r., na której pozował z kobietą. Osławioną już Mirką. A w środku mówił o relacji. Ilość plotek, która wokół tego narosła jest zatrważająca. Piaseczny został ostatnio nazwany oszustem i hipokrytą. Czy naprawdę, my geje i cała reszta, nie wiemy, że poza orientacjami homo i hetero jest jeszcze biseksualna? Naprawdę muszę o tym przypominać? I naprawdę (bez względu na wszystko) ma obowiązek o tym mówić? Nie musi. Zapewnia sobie zainteresowanie mediów i słuchaczy swoją pracą. I tego oczekuję od piosenkarza! Nie mówienia z kim śpi! Bo jak ktoś opowiada z kim śpi, to znaczy, że nie ma nic innego do powiedzenia.

Najlepsze zostawiłem sobie na deser. Jeden z panów, który dotychczas zasłynął jedynie z opowiadania o swojej orientacji Jackowi Kurskiemu, nazywający się dziennikarzem postawił zostać sumieniem Andrzeja Piasecznego. Ów młody człowiek (lat ponoć 28) najpewniej powodowany chęcią zaistnienia urządził Piasecznemu (lat 45) outing. Niczym gejowscy aktywiści demaskujący amerykańskich konserwatywnych polityków. Zapewne, pisząc o wyrywaniu przez Piasecznego chłopaków na FB i w Glamie, był z siebie bardzo dumny i widział swoje nazwisko na przeróżnych portalach. Trudno się oprzeć wrażeniu, że chyba najbardziej dumny był z tego, że umawiał się z tymi samymi chłopakami co – ponoć – Piaseczny. Skorzystał oczywiście z okazji, by opowiedzieć o tym internetowi całkowicie zapominając, że to właściwie kwalifikuje się na proces o naruszenie dóbr osobistych. Polskie prawo chroni także informację o orientacji. Bez względu na to czy ktoś rzeczywiście jest czy nie jest homo... Będzie bolało, gdy pan Piaseczny poradzi się prawnika i pójdzie za jego radą.


Prz okazji obwołał się również wyrocznią i znawcą życia. Almanach w najczystszej postaci, który nie czuje obciach pouczając kogoś, kto był zupełnie dorosły i pracował, gdy ten bawił się klockami i nie umiał jeszcze czytać, a w 2000 roku miał jakieś 11 lat i nie ma bladego pojęcia o obyczajności tamtych czasów. Pisze bowiem do Piasecznego: „Długo już żyjesz na tym świecie, ale wciąż niewiele o nim wiesz. To może ci wytłumaczę, może zrozumiesz tym razem”. Szkoda tylko, że – jako dziennikarz i student filologii polskiej - ma tak słabą zdolność interpretacji słowa pisanego. „Społeczność LGBT "wymachuje flagami" dlatego, że jest zbyt wiele takich ludzi jak Ty, którzy swoją postawą i wypowiedziami mówią jasno, że swojej orientacji należy się wstydzić.”. I teraz pytanie za milion. W którym miejscu swojej wypowiedzi Piaseczny mówił o flagach tęczowych? Wywiad w „Gazecie Krakowskiej” ukazał się w dniach sąsiadujących z 11 listopada. Dniem Niepodległości i manifestacjach, na których pojawiły się skandaliczne hasła o „dumie” oraz flagi. Komu jak komu, ale studentowi (a może już absolwentowi) filologii powinien przyjść do głowy szerszy, znacznie kontekst. Od dziennikarza, humanisty oczekiwałoby się choćby podjęcia próby innej, powiązanej z bieżącymi wydarzeniami, interpretacji. A tu nic. Prosta linia. Czarne i białe. Nie jest dobrze, gdy słowo flaga kojarzy się wyłącznie z flagą gejowską. Może wreszcie Piasecznemu chodziło zwyczajnie o to, że każdy może być dumny ze wszystkiego co bliskie jego sercu. Tak z wiary z Boga, jak i z uczestnictwa we wszelkiego rodzaju manifestacjach, paradach czy wydarzeniach . Każdy ma prawo być dumny z siebie. Tylko tyle.

No to udało się. Zaistniał Pan, ale proszę starać się nie nazywać już dziennikarzem. Bo jak pan jest dziennikarzem, to kim są Konrad Piasecki, Beata Lubecka i Monika Olejnik? 

poniedziałek, 6 listopada 2017

Gej w wielkim mieście S03E01

"Gej w wielkim mieście"

S03E01

© by Mikołaj Milcke 
  1. To wszystko moje
       Odkryłem to kilka lat temu, przypadkiem. Byłem już wówczas dorosłym człowiekiem. Pod prysznicem, podczas mycia włosów wpadłem na to, że tuż po użyciu szamponu, gdy tylko zaczyna się pienić można zafundować sobie inną, w finale porównywalną z orgazmem, przyjemność. Wystarczy włożyć w to odrobinę trochę siły i masować głowę ciut mocniej niż zwykle. Silniej, to znaczy tak, że zaczynają pracować mięśnie. Ale to żadna cena za to, co dzieje się później. Im więcej piany tym większa fala rozkoszy przepływa przez ciało. Napięcie miesza się z rozluźnieniem, ciepło z zimnem, niebo walczy z piekłem. Czasem wszystko przebiega w ciszy, innym razem wymyka się cichy jęk rozkoszy. Całość można porównać jeśli nie do seksu, to na pewno do masturbacji. Szczególnie tej chłopięcej, wstydliwej, nieomal zakazanej. Do dziś pamiętam przestrogi siostry Tereski, wąsatej katechetki z podstawówki, która na każdej lekcji religii przestrzegła, że „samogwałt powoduje powstawanie błony między palcami. Jak u wodnych stworów!”. Ale czymże była mityczna błona wobec szczenięcej, odkrywanej wciąż na nowo przyjemności. Takiej, gdy jest się jeszcze przez poznaniem przyjemności obcowania z innym ciałem. Innego ciała nie potrzebowałem też pod prysznicem. Gdy woda lała się góry, a ja energicznie tarłem głowę czyniąc tym sobie nieopisaną błogość. Dziś było miło do kwadratu, bo pierwszy raz robiłem to w swojej własnej łazience. Pomieszczenie stanowiło bowiem część trzydziestoośmio metrowej, dwupokojowej powierzchni w Alei Wojska Polskiego, co do której od kilku dni posiadałem, podpisany przez notariusza, akt własności. Oczywiście drugim, a raczej pierwszym, właścicielem był bank, który wzmiankowaną wyżej nieruchomość skredytował. Na, bagatela, czterdzieści lat. Nie trzeba wyższej matematyki, żeby policzyć, iż współwłaściciela pozbędę się tuż przed 69 urodzinami. Chyba, że po drodze wygram milion i harmonogram spłat trafi szlag. Kredyt uzna się za spłacony także wówczas, gdy wcześniej szlag trafi mnie. Spadkobierca dostanie nieruchomość z czystą hipoteką. Ale tę pętlę założyłem sobie na szyję dobrowolnie, można nawet powiedzieć, że o nią walczyłem. Osiem lat warszawskiego życia zajęło mi wypracowanie zdolności kredytowej. I w nagrodę bank zakuł mnie w kajdany nazywane ładnie „pożyczką hipoteczną”. Woda się lała, tarłem głowę, zacząłem wydawać z siebie niezidentyfikowane dźwięki i nie wiem czym by się to skończyło, gdyby nie dzwonek telefonu. W dalszym ciągu obowiązywał podział dzwonków. Muzyka z Muppet Show nadal przypisana była do mamy, wszak dzwoniła z krainy Muppetów, której już od dawna nie ogarniałem. Blondie odzywała się, gdy dzwoniła Maria, śpiewała „Marię”. Maria to Maria. Matyldzie, ostatnio, dostał się disopolowy hit „Weselny klimat”, a Nina sama sobie nagrała i zmontowała dzwonek do mojego telefonu. „Odbierz. [przerwa] Czekam, odbierz. [przerwa] Dzwonię [przerwa] Dzwonię i powoli tracę cierpliwość. Jak dzidy pragnę, jeśli nie odbierzesz to wejdę na górę i nakryję na tym, co robisz. I nie kłam, że to nie są świństwa! Obierz! Z kim tam leżysz? Odbierz!” Mniej więcej do połowy tego osobliwego powiadomienia o nadchodzącym połączeniu w tle, a szczególnie w przerwach, pobrzmiewała „Humoreska” Dvoraka, ale po około minucie – podczas, której zwykle zdążyłem odebrać telefon - muzyka zmieniała się na deedh metalowy hit „Helleluyah!!! (God is Dead)” zespołu Vader. A raczej epileptyczny jazgot gitar stanowiących podkład tego numeru. Na wersję z tekstem się nie zgodziłem. Takie dzwonki uwielbiają się odzywać w najmniej odpowiednim momencie. Wolałem nie ryzykować promocji utworu „Helleluyah!!! (God is Dead)” np. w Episkopacie. I zanim wyskoczyłem spod prysznica Vader poczynał sobie znakomicie szczelnie wypełniając niewielką przestrzeń mojego, tak mojego, dużego pokoju. Wyskoczyłem spod mojego prysznica, odsłoniłem moją zasłonę z motywem kwadratów z obrazu Pieta Mondriana, mijając moją pralkę i moją umywalkę, nad którą wisiało moje lustro, po czym dynamicznie przeciąłem najpierw moją łazienkę, potem mój przedpokój i gdy wpadłem do mojego, nazwijmy go, salonu telefon przestał dzwonić. Zanim oddzwoniłem postanowiłem jednak wrócić do łazienki i się wytrzeć – oczywiście moim ręcznikiem - bo lało się ze mnie jak z rynny. Po powrocie do salonu wziąłem do ręki telefon, ale nie mogłem zasiąść ani w moim fotelu, ani na mojej kanapie. Rozłożyłem się więc na materacu, jednym meblu – nie licząc kuchni, ale ta była w zabudowie - jaki miałem i wybrałem numer.


- Halo - odezwała się Nina po dłużej chwili oczekiwania. 
- Czy ja ci przypadkiem nie przeszkadzam? - zapytałem zdezorientowany po chwili wsłuchiwania się w tło. Moja przyjaciółka wyraźnie dyszała, a w drugim planie słychać było piosenkę „Get down” zespołu Backstreet Boys. Hit naszej młodości.
- Nie, nie. 
- Ale jęczysz? 
- Nie jęczę, tylko sapię. - wyjaśniła przyjaciółka, z którą lada dzień mieliśmy obchodzić ósmą rocznicę znajomości. 

     Byliśmy z Niną na jednym roku na studiach, była jedną z pierwszych osób, które poznałem w Warszawie i chyba pierwszą osobą na uczelni, z którą rozmawiałem. Zaiskrzyło od razu. O naszych występkach można by napisać kilkutomową powieść. Razem się śmialiśmy, razem płakaliśmy, ratowaliśmy się wzajemnie w kryzysowych momentach, przeżywaliśmy mniej i bardziej udane związki oraz słabsze i mocniejsze uderzenia serca, a także swoich interesujących i tych zupełnie nie wartych uwagi, kolejnych partnerów, chłopaków i kochanków. Jeśli byłem Anią Shirley, to Nina była z pewnością moją warszawską Dianą Barry. Warszawską, bo druga, a właściwie dwie pierwsze Matylda i Maria, poznałem jeszcze w moim rodzinnym miasteczku. Co za szczęście, że wszystkie trzy stanęły na mojej drodze. I, na szczęście, nadal na niej stały. 

- Sapiesz? - zapragnąłem się upewnić. - Współżyjesz czy masz zawał? 
- Nie mam zawału! Nie współżyję, a gdy współżyję, to nie odbieram telefonu. Co więcej! Zawsze informuję cię kiedy masz do mnie nie dzwonić, bo planuję współżyć. - tak było w istocie. - Sapię, bo ćwiczę. - wyprostowała moje uciekające na manowce myśli Nina. 
- Powiedz mi, czy przypadkiem nie oglądałaś wczoraj w nocy Ezo TV? – rzuciłem niewinnie. 
- Jak to w nocy? W nocy byłam u ciebie. Pamięć szwankuje czy delirium? 
- O matko! - zniecierpliwiłem się. - Jak wyszłaś ode mnie i wróciłaś do domu. – sprecyzowałem. 
- Jak wróciłam od ciebie, to się położyłam do łóżka. W makijażu, aż mi się oczy skleiły od tuszu, gdyż byłam solidnie nawalona. 
- Kurczę, ja też właśnie. – wyrzuciłem z siebie z żalem. 
- Już nie będziesz mógł powiedzieć, że nigdy cię nie widziałam pijanego. Mam na to nawet dowód w postaci nagrania video. - wiedziała co mówi. Ja też.  

Jak bumerang wróciła do mnie jedna ze scen minionej nocy. Na środku pokoju przykryte ceratami pudła z książkami. Złączone robiły za stół uginający się pod ciężarem rozmaitych wiktuałów, likierów, win i miodów pitnych. Bez wódki, nikt z naszego grona nie lubi wódki. Wokół stołu zebranie świrów przebranych za – teoretycznie – Madonnę w spiczastym staniku jak z „Vogue” , Whitney Houston z różowymi ustami i srebrną kokardą z klipu „How will I know”, Beatę Kozidrak w naszyjniku z teledysku „Józek, nie daruję ci tej nocy” , Marie z Roxette – która mogła być też Małgorzatą „Meluzyną” Ostrowską - i Rominę Power z różą za uchem, której towarzyszył oczywiście Al Bano. I ja, jako Shazza, która po brawurowym wykonaniu „Bierz co chcesz” bierze się za zgoła inny repertuar. W mgnieniu oka na palach środkowym i wskazującym znalazł się kawałek folii aluminiowej. Telefon zaczął się trząść, a w tle słychać było płaczącą ze śmiechu Ninę. Jako jedyna wiedziała, co się święci. Chwilę później pokój wypełniła „Barka”, pieśń oazowa znan bardziej jako ukochana pieśń, umiłowanego przez wszystkich Polaków, Jana Pawła II. Śpiewanie przez folię dało pielgrzymkowy efekt pierdzącego megafonu. I zanim doszedłem do trzeciego wersu podłogę froterowali już wszyscy. Rechot tłumił prawdopodobnie jedyne w dziejach polskiej muzyki i kościoła wykonanie „Barki” przez Shazzę. A co wydarzyło się później mogę się tylko domyślać. Tego Nina raczej nie nagrała. Ręce miała zajęte czymś zupełnie innym. Ściany obydwu izb mojego apartamentu zapełnione zostały antykami. Gustowna komoda, szafa, regał na książki, szuflady, siedziska, a nawet lampa i stolik pod telewizor. W kadrze została zatrzymana prowadząca „Wiadomości”. Niewątpliwą wadą wyposażenia było to, że wszystko zostało narysowane i pokolorowane kredkami przez Ninę, Marię, Eryka – ojca chrzestnego mojego lokalu - i kolegę z pracy, Grzegorza, których przyjąłem na parapetówce. Matylda – Diana Barry pochodząca i nadal mieszkająca w miasteczku - moja „najstarsza” przyjaciółka nie mogła przyjechać. Pierwsze wspomnienia z nią sięgają piaskownicy, potem zaliczyliśmy wspólną podstawówkę i milion innych przygód, na szczęście nawet mój wyjazd do Warszawy nie osłabił tej relacji. Nie dotarła, a raczej nie dotoczyła się do stolicy z powodu ciąży. Brzuch i sikanie co pół godziny zatrzymały ją u boku męża, córki, królika i psa. Wybaczyłem. Kilka lat temu Matylda wyszła za mąż Sylwka, handlującego półtuszami wieprzowymi, całkiem obrotnego, lokalnego biznesmena. Stworzyła piękny, ciepły, serdeczny dom. Jeden z tych, w którym chciało się bywać. Ich pierwsza córeczka – Zuzia - była już całkiem rezolutną pięciolatką, a w ciągu miesiąca miała się jej urodzić siostrzyczka. Matylda była więc grubą i, jak sama mówiła, wyładowaną po sufit ciężarówką, dla której podróż nawet na drugi koniec miasteczka była niczym wyprawa do sąsiedniej galaktyki. Wycieczka do Warszawy mogła być podróżą między wymiarami. Wybaczyłem. A kiedy obecni popisali się talentem plastycznym? Nie wiem, nie pamiętam. I trochę żal, że na dniach wszystko zostanie zamalowane białą i szarą farbą.

- Ale dlaczego miałabym oglądać w nocy Ezo TV? – wróciła do tematu. 
- Bo chyba wczoraj się tam dodzwoniłem. – wyznałem ze wstydem wymieszanym z satysfakcją. Nie od wczoraj było wiadomo, że dodzwonienie się do Ezo było moim niezrealizowanym celem. – Do naszego wróżbity Macieja. I teraz mam kłopot, nie wiem co mi powiedział. O przyszłości. - westchnąłem. 
- A czegóż chciałby się dowiedzieć? – zakpiła. – O przyszłości. 
- Czegokolwiek. Czy zarobię furę siana, czy będę niczym Anderson Cooper czy posmakuję jeszcze miłości. Każda informacja jest na wagę złota. 
- A propos miłości. – podchwyciła Nina – Kim jest dla ciebie ten cały Eryk i gdzie był ten drugi. Jak mu tam było? - szukała imienia. 
- Arek. 
- Eryk i Arek. Pedalska opera mydlana. Jak dzidy pragnę! - nie mogła się powstrzymać. - Był Eryk. Wdziałam, rozmawiałam. Więc się pytam, gdzie był Arek? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie? 
- No chyba nie myślałaś, że zaproszę ich obydwu!? – uniosłem się. 
- Tak właśnie myślałam. – nie pozostawiła złudzeń - Kolegialnie byśmy ich przetestowali, ocenili i przynajmniej była jasność. A tak, to wciąż karuzela.

Nie wiem czy można było trafniej opisać sytuację, w której tkwię już od czterech lat. Chociaż gdyby wiedziała wszystko uznałaby, że era powiktoriańska, czyli moje życie uczuciowo-seksualne – a może raczej seksualno-uczuciowe - po Wiktorze, to istny rollercoaster. Chociaż faktycznie Eryk i Arek to zdecydowanie dwa jego najistotniejsze wagoniki. Z czego tylko Eryk był ogólnodostępny. Poznaliśmy w 2006 roku, oczywiście przez GayRomeo, jeden z popularnych gejowskich portali randkowych. To ja zadałem do niego. Jeszcze wówczas byłem na etapie hurtowego zarzucania sieci. Pisałem więc do prawie wszystkich brunetów w przedziale wiekowym 30-40 lat, wyższych niż 180 centymetrów i ważących więcej 75 kilogramów, ideał po prostu nie mógł być zbyt niski, ani zbyt chudy. Takie wówczas miałem standardy. Część oczywiście nie odpowiadała wcale, inni raczyli mnie krótkim lecz wymownym zdaniem: nie w moim typie, kolejni prosili o zdjęcie i gdy je dostawali udawali, że nie żyją. Z nielicznymi, którzy byli zainteresowani najpierw wymieniałem wiadomości i, jeśli wszystko grało, umawiałem się na quasi randki. Jedne trwały kwadrans, inne godzinę, jeszcze inne tyle , ile czasu potrzeba na wypicie kawy, a czasem nawet dwóch. Chociaż dwie kawy, tak samo jak druga randka, były prawdziwą rzadkością. I jeszcze wtedy nie wyobrażałem sobie, by z tymi, którzy rokowali pozytywnie chodzić ta po prostu do łóżka. Miałem dwadzieścia sześć lat i jeszcze szukałem miłości. Jak Carrie Bradshaw, „takiej prawdziwej, niewygodnej, absurdalnej, spalającej, takiej, bez której nie można żyć”. Z Erykiem umówiłem się w listopadową sobotę, przed wejściem do kawiarni przy Rondzie ONZ. I chociaż na miłości zupełnie nie rokował spotkaliśmy się drugi, piąty, dziesiąty raz. I jest, od blisko czterech lat zawsze w zasięgu ręki. Na tyle blisko, byśmy mogli pójść razem na koncert Madonny w 2009 roku i by mógł na nim włożyć moją ulubioną – wyraźnie za małą na niego - pomarańczową bluzę z naszytym napisem „Army”. I chyba jego obecność sprawiła, że nie eksplodowałem już po pierwszej piosence. Bo choć mieliśmy miejsca siedzące od sceny dzieliły nas lata świetlne, a zamiast Madonny widziałem w oddali maleńką, fikająca na scenie pchełkę. I musiałem uwierzyć organizatorom na słowo, że gdzieś tam naprawdę jest Madonna. Ale nie byliśmy ze sobą aż tak blisko, jak myślało otoczenie. Wszyscy, bez zastanowienia oceniali, naszą relację je jako małżeńską. I gdy wyznaję, że nie tylko nie jesteśmy parą, ale też nigdy ze sobą nie spaliśmy oskarża się mnie o kłamstwo. A jest to najprawdziwsza prawda. Ani razu nie połączyła mnie z Erykiem żadna seksualna przygoda, nawet się nie całowaliśmy. Co innego z Arkadiuszem. Wziętym także z sieci, a konkretnie z Gejowa. Bo tam też łowiłem. Zarówno czynnie, zamieszczając anonse, jak i biernie, odpowiadając na nie. Arka złowiłem czynnie. W końcówce 2006 roku, jakieś trzy tygodnie po Eryku. Intymnie połączyliśmy się dziesiątki, jeśli nie setki razy. I to na wiele sposób, ale nie od razu, a dojście do tego – nawet jak na rządzące w świecie gejów zasady – było dość nietypowe. Arkadiusz odpowiedział na moje ogłoszenie. Nie pamiętam jego treści. Wiem jednak, że nie dopełniliśmy podstawowych gejowskich rytuałów. Chodzi o to, że Arek przed spotkaniem nie pokazał mi swojego zdjęcia. A przecież zasady były i są jasne „no foto, no fun”. Nie rozmawialiśmy nawet przez telefon, co było dość dziwne, bo test głosu był pierwszym jaki przeprowadzałem na poznanych w wirtualnym świecie facetach. Słaby, piskliwy, wysoki głos potrafił ukatrupić nawet największego adonisa. A gdyby tego było mało, Arkadiusz był blondynem i mierzył mniej niż 180 centymetrów. Testu głosu nie było, nic nie pasowało, mimo to poszedłem pod pomnik Starzyńskiego. Nie wiedziałem na kogo czekam, rozglądałem się nerwowo po placu Bankowym, gdy nagle podszedł do mnie ostrzyżony krótko chłopak. Mojego wzrostu. Miał na sobie szarą pompowaną kurtkę, która skutecznie kamuflowała budowę. Miał na sobie szare dresowe, bawełniane spodnie i sportowe obuwie typu adik. No po prostu kibol, pomyślałem, a wyobraźnia szalała. Z jednej strony dobrze, że kibol, a z drugiej? Strach się bać.

- Długo jeszcze będziemy tak chodzić? Zimno trochę się robi – zapytał wyraźnie zniecierpliwiony Arek po tym jak urządziłem mu trwającą ponad godzinę zaprawdę. - I co ty się tak rozglądasz? – nie dało nie się nie zauważyć, że co chwila zerkam na boki i za siebie, ale nie mogłem inaczej sprawdzić czy nikt za nami nie idzie. Nie tak dawno czytałem o modzie panującej wśród narodowców i wszelkiej maści prawicowców. Podobno w sieci umawiali się z gejami, a w ciemnej uliczce dołączali koledzy i wpierdol
A nie powianiem się rozglądać? – wypaliłem. 
- A powinieneś? - nie krył zdziwienia. 
- A nic mi nie zrobisz? 
- A co mam ci zrobić? – Arek stanął jak wryty. 
- No wiesz. W ciemną uliczkę i wpierdol. – przestałem bawić się w zagadki i odkryłem karty.

Wyraźnie rozbawiony Arek nie znał tej mody. Zapewne dlatego, że nie był kibolem. Okazał się trzy lata starszym ode mnie lekarzem weterynarii. Gdy wreszcie usiedliśmy w jednej z piwnic na Starym Mieście radio grało hit Andrzeja Piasecznego, który śpiewał: „przyjdź, zawsze może być coś między nami”. Przyszedłem, uwierzyłem i poczułem, że wpadam. Wcale nie dlatego, że gdy zdjął swoją wielką kurtkę okazało się, że wcale nie jest chudy. Słowem, które najlepiej opisywało było jeśli nie muskularny, to na pewno atletyczny. Siedzieliśmy kilka godzin. I gdyby nie to, że miał ostatnią kolejkę do Piaseczna – gdzie mieszkał – to pewnie siedzielibyśmy dalej. Kiedy wsiadł do wagonu byłem pewien, że jestem zakochany w tym specjaliście od krowich porodów. I z tego wszystkiego nawet do głowy mi nie przyszło, by poprosić go o numer telefonu. Wszak dotychczas kontaktowaliśmy się tylko maielm. Maria, z którą wtedy wynajmowałem mieszkanie, oczywiście zauważyła że lewituję, ale milczałem jak grób. Nie chciałem zapeszyć. Jeszcze tej samej nocy wysmarowałem Arkowi elaborat, w którym wyznałem jak wielkie wrażenie na mnie zrobił i że koniecznie musimy spotkać się raz jeszcze. To jedno proste zdanie rozciągnąłem na półtorej strony, oczywiście dołączyłem swój numer i nieznoszącym sprzeciwu żądaniem oddzwonienia. Nic dziwnego, że chłopak przepadł na dwa miesiące i odezwał się dopiero na początku lutego następnego roku. Oficjalnie miał dużo pracy, czyli wiele krów postanowiło urodzić w tym samym momencie. Ponieważ zadzwonił z zastrzeżonego nadal nie miałem jego numeru. Drugą randkę zaproponował u mnie. I nie było wątpliwości co do celu wizyty. Padło na dzień, gdy na pewno miałem być sam. Rozebrał mnie w przedpokoju i wziął tak, jakbyśmy mieli za sobą lata wspólnych doświadczeń, jakbyśmy znali swoje ciała i ich upodobania. I faktycznie miał w sobie wiele z dresiarza. Pożegnałem go jeszcze bardziej zakochany, dostałem też numer telefonu. Taki stan trwa od czterech lat. Długo. Mimo to są sfery, do których Arek nigdy mnie nie dopuścił. Jedną z nich jest jego dom. Nigdy tam nie byłem. Zawsze spotykaliśmy się u mnie, parę razy zaliczyliśmy numerek w samochodzie. Jasne, że chciałbym, by pokazał mi tę i inne sfery swojego życia, ale nie naciskałem. Wszak łączył nas tylko, albo – zważywszy na jego jakość - aż seks. To co, że raz na miesiąc lub rzadziej? Czekałem na ten raz, jak czeka się na szklankę wody w upalny dzień. Ten raz potrafił wystarczyć mi czasem na wiele miesięcy.

- Czyli Arkadiusz cię rucha, a Eryk zaspokaja potrzeby emocjonalne? Przychodzi, dogląda, zawozi, przywodzi, pociesza, ocenia, podpowiada. Jak mąż! – podsumowała kiedyś Nina moje relacje z mężczyznami, których nie odważyłem zaprosić się na jedną imprezę. 
- Można tak to ogólnie opisać – nie miałem możliwości zaprzeczyć.

Nina nie lubiła Arka. Mimo iż go nie znała, to żywiła do niego jak najgorsze uczucia. Znała go tylko z moich relacji. Gdyby to ona od kilku lat z pasją opowiadała mi o chłopaku, którego nigdy nikt nie widział zastanawiałbym się czy nie postradała zmysłów i czy nie wymyśliła sobie kochanka. Ale Nina nie była mną. Słuchała. Klęła go w duchu, i nie tylko, ale słuchała. Na początku mniej lub bardziej wprost podpytywała czy nie możemy być po prostu razem. Nie mogliśmy, nie wiedziałem czemu, ale nie mogliśmy. A im dalej w las, tym bardziej po imieniu nazywała tę relację, którą od dłuższego czasu uważa za patologiczną. Jej zdaniem Arek wpędza mnie w lata i zajmuje w moim sercu miejsce, które należy się komuś innemu. Najpierw nie mówiła komu, a potem już się nie hamowała. Otwarcie głosiła pogląd, że tym kimś jest Eryk. Z resztą mojej z nim relacji też nie uważała za zdrową. Całkiem słusznie nie docierało do niej jak można z kimś żyć jak para, widywać się codziennie, spędzać razem weekendy i wakacje, a jednak parą nie być. Do mnie to nie tylko docierało, ale też nauczyłem się w tym pływać i czerpać z dwóch facetów. Brać od nich to, co mieli najlepszego, ale z żadnym nie byłem, żadnego z nich – raczej - nie kochałem, dla żadnego z nich nie byłem numerem jeden, żaden z nich nie był numerem jeden dla mnie. Nina zostawiła mnie z natłokiem galopujących myśli. Usiadłem z nimi na balkonie, z którego widok rozpościerał się na centrum Warszawy. Było jeszcze lepiej niż osiem lat temu, w moim małym, pierwszym tu pokoju na Bielanach. Przed nosem drzewa. Sięgające mojego siódmego piętra topole i znacznie niższe kasztanowce i klony. Patrząc na nie bez trudu można było się zorientować, że w przyrodzie lato resztką sił walczy ze zbliżającą się jesienią i tę walkę zaczyna coraz wyraźniej przegrywać. Dalej tory kolejowe, za nimi Arkadia, a potem już tylko Pałac Kultury i Nauki oraz wieżowce śródmieścia. To co, że siedziałem na posadzce? To co, że miałem kredyt na całe życie? To co, że aktualnie mam w domu tylko materac, radio i czajnik elektryczny? I tak pięknie się urządziłem. Zapewne rozpływałbym się nad swoim szczęściem aż do zmroku, gdyby nie dzwonek telefonu. Zabrzmiał Can-Can, czyli melodia neutralna. Zerknąłem na wyświetlacz, a tam niepozostawiający złudzeń komunikat. Dobijał się ktoś, kto nie dzwonił do mnie chyba nigdy. To musiało zwiastować, jeśli nie całkowitą katastrofę, to na pewno poważne kłopoty.